Odbicie

Tak czasem mam, że ktoś coś do mnie mówi, a mi luźno myśli płyną. Jakiś czas temu na mszy klecha biadolił. Ja wtedy byłem głową akurat we Francji.

Z kumplem trafiliśmy na robotę – składanie regałów na magazynach firmy wysyłkowej. Ulokowali nas, to jest ośmiu Polaków w wynajmowanym mieszkaniu w centrum miasteczka. We trzech w pokoju. Ten kumpel, gość który załatwił nam fuchę i ja.

Szefostwo traktowało nas jak poganiacze niewolników niewolników. Stu pięćdziesięciu chłopa wrzuconych na powierzchnie magazynową zbijało półki i stawiało ściany na ciągnącej się w nieskończoność hali. Gdy robota była wykonana, przerzucano nas do kolejnego pomieszczenia i tak bez końca. Zabawnie zaczynało się robić, gdy jakiś rząd regałów dobiegał końca. Majster miał wtedy pretekst by uzasadnić swoją obecność. Najczęściej polegało to na tym, by znaleźć wolny jeszcze sztapel półek i wysłać do niego trzydziestu chłopa. Pierwszych pięciu szczęściarzy brało materiał, pozostali krążyli wokół pustej palety jak źle zaprogramowane roboty i dostawali zjebki od kolejnego majstra. Ten wysyłał pozostałych na drugą stronę magazynu, gdzie podobno było jeszcze coś do roboty, gdzie czekał już na nich kierownik z kolejną reprymendą. I tak osiem do dziesięciu godzin, zazwyczaj na ciężkim kacu.

Po pracy i w weekend wszyscy chodzili pijani. Od czasu do czasu dochodziło do jakiejś burdy. We własnym gronie lub przeciw miejscowym arabom, którzy stanowili tam około 40% populacji. Rano dzień zaczynał się od alkomatu. Jak zaświeciła się czerwona lampka, bezpłatnie szlajaliśmy się po szatni, starając zapanować nad ciążącą głową. Po trzech takich wybrykach – wyjazd do Polski z wpisem do akt. Kolejka do dmuchania była prawdopodobnie smutniejsza i bardziej rozmodlona niż niejeden kondukt pogrzebowy. Gdy szczęśliwie uniknęło się konsekwencji wczorajszego pijaństwa, pozostawało tylko wytrwać kolejny dzień monotonnej i odmóżdżającej fuchy.

Któregoś wieczora w weekend obudziłem się na kwaterze. Wszyscy lokatorzy akurat pojechali na miasto, ja wolałem przespać dzień. Wypiłem ostatnie ciepłe piwsko i postanowiłem zejść na parter do lodówki, uzupełnić zapasy. Pokój mieliśmy na trzecim piętrze i braliśmy od razu większe ilości trunku, żeby nie musieć potem schodzić.

Na środkowym piętrze zobaczyłem, że ktoś kręci się po korytarzu. Nikt z lokatorów – oceniłem. Kaptur na głowie, długa broda, postawa zaszczutego zwierzęcia. Dostrzegł mnie dokładnie w tej samej chwili, gdy ja go. Szybka decyzja. Ruszyłem na drania. U niego szok też już minął. Skierował się w moją stronę. Najpierw powoli, potem coraz bardziej przyspieszając. Przyjmował pozycję do ataku. Ja też się gotowałem. Sytuację oceniałem zero-jedynkowo. Ja albo on. Jeszcze kilka kroków.

Ktoś zostawił otwarte drzwi do łazienki. Imigrant-włamywać okazał się moim odbiciem w lustrze. Zaszczutym, zdesperowanym, gotowym na wszystko. Gdybym wypowiedział jedno słowo, zorientowałbym się wcześniej, zanim szykowałem się go zabić. Serce zaczęło zwalniać. Adrenalina opadała.

Znowu zacząłem słyszeć kazanie. Ksiądz mówił, że małpy gdy widzą siebie w zwierciadle zaczynają się przed sobą popisywać. Dokazywać, wygrażać, a czasem nawet zdarza im się zaatakować. Skubany. Rozglądam się naokoło. Młodzi ludzie, uśmiechnięci. Rozluźnieni. Co ja tu, kurwa, robię? Czy to w porządku, że też odczuwam spokój?

Nieznane uczucie

Urodziłem się i wychowałem w Rzymie. Ojciec mój był obywatelem i senatorem. Od małego kształcił mnie na żołnierza. Podczas swojego szkolenia nauczyłem się pogardzać wszelką słabością. Wpojono mi zasadę, że człowiek ma tylko jedno życie, dlatego trzeba je jak najlepiej spożytkować. Nie ma miejsca na wahanie, drugiej szansy nie będzie. Trzeba wykazać się odwagą, determinacją i bezwzględnością. Gardziłem wszelką słabością, podobnie jak moi nauczyciele i towarzysze broni.

Moja kariera przebiegała błyskotliwie. Za zasługi zostałem wybrany na setnika. Moja jednostka zawsze była pierwsza do szarży i ostatnia podczas odwrotu. Zostawiałem za sobą krwawy ślad. Plądrowaliśmy wioski nie bacząc na cierpienie prostych ludzi. Ich życie i tak pozbawione było większej wartości. Nie mieli szansy zaznać chwały, żyli by służyć. Wiwatować gdyśmy ich wyzwalali i umierać podczas najazdów. Taka kolej rzeczy.

Normalnie nawet nie zwróciłbym uwagi na ich położenie, znajduję się jednak obecnie w dość nietypowej jak na mnie sytuacji. Podczas którejś z potyczek z przewarzającymi nas liczebnie barbarzyńcami zostałem raniony w nogę. Mój oddział został zmuszony do błyskawicznego odwrotu, a ja sam mógłbym go tylko spowolniać. Braterstwo w boju jest cenne. Rachunek jest prosty – ja pomagam innym, bo ich pomocy mogę kiedyś potrzebować. W kryzysowej sytuacji jednakże każdy wojownik musi kalkulować. I tak, zostałem porzucony na placu boju przez własnych ludzi. Olbrzymi, przypominający niedźwiedzia barbarzyńca podbiegł do mnie leżącego na pobojowisku i pałką rozbił mi głowę.

Prawdopodobnie po zadaniu ciosu gal doszedł do wniosku, że pozbawił mnie życia. Nie mam do niego o to pretensji. Sam uznałbym siebie za trupa. Ocknąłem się jednak leżąc na wznak na chłopskim wozie. Mniemam, że przeszukujący pole bitwy kmiot odnalazł mnie błądzącego między ziemią a Hadesem i swoimi zabiegami utrzymał duszę w ciele.

W pierwszym odruchu założyłem, że pragnie, bym w zapłacie za ratunek zadbał o jego bezpieczeństwo w podróży. W trasie okazało się jednak, że zmyślny prostak doskonale sam sobie radzi z czyhającymi na trakcie zbójami. Dwukrotnie zostaliśmy już napadnięci przez zbrojne grupki, i za każdym razem on i jego synowie bez problemu odpierali wroga bronią zrabowaną na polu bitwy.

W działaniu chłopa nie widzę nic racjonalnego. Opiekuje się mną jak piastunka oseskiem. Karmi, zmienia opatrunki, dba, by rany prawidłowo się goiły. Nie prosi o nic w zamian. Jakby …. z miłością.

Jest to dla mnie coś nie do zniesienia. Ta jego troskliwość. Prostaka, kmiecia, robaka, dla Mnie. Setnika, bohatera, ciemiężcy. Im więcej wykazuje dbałości o to, by niczego mi nie zabrakło, tym mocniej go nienawidzę. Gardzę tym jego skrzypiącym wozem, śmierdzącą gnojem rodzinką, a przede wszystkim tym, co ze mną robi ta jego opiekuńczość. Zmiękcza mnie kutas jeden. Już lepiej by mi było zdechnąć od rany.

***

Nauczyłem się przyjmować dobroć mojego gospodarza. Wciąż z pewną niezręcznością, brałem jego jedzenie i opiekę. Choć wstyd się przyznać, przywiązałem się do jego rodzinki i towarzystwo ich stało się dla mnie miłe. Ich uśmiech zaczął radować me serce i zapragnąłem szczęścia tych ludzi. Wtedy dojechaliśmy do celu naszej podróży. Szkoły gladiatorów na jakimś zadupiu imperium, gdzie zachłanny chłop sprzedał mnie za kilka miedziaków. Porządek świata został przywrócony. Cały czas jednak mam w głowie pytanie, czy jest możliwym, żeby ów chłop lub ktokolwiek inny nie robił tego dla jakiejś korzyści?

Inkwizytor z okienka

  • Na teren siedziby SpaceY wpuszczamy tylko osoby upoważnione, posiadające przepustkę wjazdową.
  • Proszę bardzo.
  • Sprawdzenie danych w systemie zajmie kilka minut.
  • Proszę się nie śpieszyć. Mam stawkę godzinową.
  • Nie zamierzam. Ja też.
  • Z takim nastawieniem pracowników Melon Ask szybciej trafi do piekła niż na Marsa.
  • Zawsze to jakieś odkrycie. Poza tym, tam pewnie łatwiej urządzić środowisko do życia dla ludzi.
  • Powiedziałbym wręcz, że przychodzisz na gotowe.
  • Pewnie masz rację. I nie chodzi tu tylko o infrastrukturę, ale przede wszystkim o ludzi. Pracownicy wszystkich zawodów. Inżynierowie, sprzątaczki, kilku królów i cała masa księży. Cholerni czarni.
  • Zastanawiałeś się kiedyś, co oni robią z tymi wszystkimi dzieciakami znalezionymi w Oknach życia?
  • Znając życie – pewnie gwałcą. Biedne dzieciaki.
  • Tak się składa, że trochę zbadałem temat. Zawsze mnie to ciekawiło. Oczywiście, informacje te można traktować wyłącznie jako teorię spiskową, ale jak chcesz to Ci o tym opowiem
  • Czemu nie. W końcu płacą nam od godziny.
  • Ta historia zaczęła się czterdzieści lat temu. Na polecenie Papieża, w specjalnej bulli, do której wgląd mieli jedynie członkowie Opus Dei.
  • To jacyś masoni?
  • Coś na kształt, tylko działający po drugiej stronie barykady. No więc, z bulli tej wynikało, że wszystkie niemowlaki znalezione w Oknach życia oddane mają być na wychowanie członkom tej katolickiej masonerii i poddani specjalnemu szkoleniu.
  • Faktycznie brzmi to jak jakaś teoria spiskowa.
  • Wszystkie te dzieciaki od małego poddawane były ascezie, przechodziły specjalne próby kształtujące charakter, chodziły na strzelnicę i uprawiały sport. Poza tym otrzymały najlepszą możliwą edukację. Jezuicką.
  • Musiałoby to kosztować cholernie dużo pieniędzy.
  • Kosztowało. Ale zwrot inwestycji wielokrotnie przerośnie wkład.
  • Chwileczkę… System odrzuca pańską przepustkę!
  • Jak już mówiłem, adoptowane dzieci Opus dei otrzymały wszelkie możliwe narzędzia, włącznie z przeszkoleniem wojskowym, od małego będąc wychowywane w bezwzględności wobec wrogów Kościoła.
  • Obawiam się, że będę musiał wezwać ochronę. Nie powinno Pana tu być.
  • Jeśli tylko Pan spróbuje, to pana zastrzelę. Proszę trzymać ręce na widoku. Na pace mam dwudziestu ludzi, również uzbrojonych. Równie jak ja bezwzględnych, całe życie przygotowywanych do tej misji. W tej chwili, na całym świecie dorośli już mężczyźni i kobiety tacy jak ja przejmują właśnie władzę we wszystkich instytucjach, firmach i organizacjach, jakie Kościół uznał za zepsute. Odpowiadając wyłącznie przed Papieżem, jako nowa Inkwizycja. Ostrzegam, że to nie żart. Proszę spokojnie wykonywać polecenia, a nic się Panu nie stanie.

Do ludzi na pace

  • Chłopaki, wkraczamy do tej siedziby diabła.

Getto w Hollywood

Zdarzyło się, że Autystyczny Billy zapragnął zostać aktorem. Zapakował drugie śniadanie do plecaka, opuścił osiedle przyczep w Arizonie i złapał stopa do Hollywood.

Historia jakich wiele, z tym że nasz bohater miał prawdziwy talent. Doskonała pamięć, umiejętność utrzymywania skupienia i zdolność do naśladowania ludzi i dźwięków rekompensowała mu braki w intelekcie i uzębieniu, oraz lekkie upośledzenie.

Pierwszy film z jego udziałem okazał się kolosalnym sukcesem. Do błyskotliwej kariery szybko przykleił się pragnący wykorzystać naszego przyjaciela agent, producent i aktywiści społeczni. Pusty łeb Billy’ego szybko zapełnili zaangażowanymi treściami, które kazali mu powtarzać przed kamerą w trakcie wywiadów. Chłopak bezrefleksyjnie, jako że refleksyjność była mu obca, przyjmował je jako swoje. Któregoś dnia w jego dłonie trafiła ulotka z postulatami Black Lives Matter.

Kupno domu w najlepszej dzielnicy Hollywood wydawało się wszystkim czymś naturalnym. Nikt jednak nie przewidział, że Billy zgodnie z ulotką, postanowił oddać lokum ubogiej murzyńskiej rodzinie z getta. Po niespodziewaniej deklaracji w trakcie wywiadu na żywo, na wycofanie się było zbyt późno. Agent rwał włosy z głowy.

Freemanowie byli typową familią z Bronxu. Ojciec-alkoholik na zasiłku, matka-kasjerka i sprzedawczyni kosmetyków, syn – OG handlujący metą, córka – uzależniona od cracka prostytutka. Ich nowymi sąsiadami zostali utalentowany reżyser młodego pokolenia, zwyciężczyni Talent Show, dziedziczka fortuny próbująca sił jako aktorka oraz kreator mody dziecięcej. Wszyscy tolerancyjni, bojujący o równość społeczną i głosujący na demokratów.

Do pierwszej scysji doszło, kiedy Pan Freeman zaczął rzucać puszki po piwie przez żywopłot do basenu zwyciężczyni Talent Show. Gdy ta delikatnie zwróciła mu uwagę, przebił jej opony w Porsche, a do basenu zaczął wyrzucać całe worki na śmieci. Nieposortowane.

Pani Freeman codziennie rano obchodziła okoliczne domy, sprzedając testowane na zwierzętach podróbki kosmetyków. Dziedziczka fortuny próbująca swoich sił jako aktorka któregoś dnia kupiła dla świętego spokoju krem do rąk ze składnikiem, na który była uczulona, a który nie był wpisany do ulotki. Dostała wysypki i trzeba było odwołać zdjęcia do filmu na dwa tygodnie, tracąc przy tym miliony dolarów. Ubezpieczalnia nie pokryła kosztów i dziedziczka straciła rolę życia, do której została stworzona.

Utalentowany reżyser młodego pokolenia zaraził się kiłą i HIVem od panny Freeman. Choroby rozniósł na cztery inne aktorki.

Do Freemana juniora codziennie przychodzili szemrani goście. Gdy kreator mody dziecięcej zwrócił mu uwagę, że nie może być kreatywny w takich warunkach, elewację jego willi podziurawiła seria z uzi. Któryś z nabojów roztrzaskał czaszkę ukochanego chihuahua na kolekcjonerskim dywanie z Zambii, który był prezentem od szamana plemienia.

Do Freemanów szybko wprowadzili się Johnsonowie, którzy postawili nielegalną dobudówkę z dykty dla Murray’ów. Dzielnica podupadła. Po ulicach zaczęły biegać szczury. Pod latarniami czyhali handlarze prochów i prostytutki. Od czasu do czasu wybuchały strzelaniny.

Osaczony

Luzowanie obostrzeń sanitarnych spadło na mnie jak grom. Z zaskoczenia. Bang, znów jesteś nienormalny. Po półtora roku prawie uwierzyłem, że wszystko jest ok. Pandemia głaskała mnie po główce jak matka niedorozwoja. Będzie dobrze – powtarzała – spójrz, inni mają tak samo.

I wtedy jebło. Uśmiechnięci ludzie znów wylęgli na ulice. Aktywiści, społecznicy. Chcący zmieniać świat, robić coś wspólnie ze mną, czego ja sobie wcale nie życzę. Do niedawna pozamykani w domach z obawy o cenne zdrowie, znów epatują kolektywnym bohaterstwem. Im bardziej rozwodnione w masie ludzkiej, tym większa egzaltacja. Wzniosłość celu wprost proporcjonalna do pierdołowatości czynów. Pijaki na nowo zaczęli okupywać ogródki piwne, dla przypomnienia mi, że to już też nie dla mnie. Jestem zbyt stary, zbyt zużyty. Poza tym terapeuta byłby zły. Handlowcy wciskają jakieś niestrawne ścierwa. Jak nie kupisz dwóch w cenie jednego, grożą ci trzy, cztery i pięć. Bez opamiętania. Aż się udławisz. Już lepiej poprzestać na dwóch.

Czas na czwarty lockdown. Prywatny. Już nie da się ukryć, że jestem pojebany. Zepsuty. Niezdolny założyć własnej rodziny. Ze wszystkich sił starając się nie wrócić do chlania. Do tego, co było złe. Porozwieszałem święte obrazki po pokoju. Jak indiańskie fetysze. Żeby odgonić złe duchy i złe myśli od siebie. Potem zauważyłem, że tracą moc, gdy zgasi się światło, więc często siedzę po ciemku. W pokoju obok współlokator leży w depresji. W telefonie brzęczą powiadomienia od równie zdołowanych przyjaciół. Ósma rano, ci już na wpół pijani. Więc jednak warto się ze sobą zmagać. Zaciskać zęby.

Pojawia się myśl. Wyprasować koszulę. Ogolić mordę, posprzątać pokój. Ucywilizować się. Stałą pracę mam już blisko dwa lata. Idzie na rekord. Długa droga od momentu, gdy musiałem wyłączyć lodówkę by oszczędzać kilowatogodziny na liczniku przedprogowym w rozlatującej się kamienicy w najgorszej dzielnicy miasta. Mieszkając z menelami po kryminale. Po całym tym czasie wciąż odstaję od porządnych ludzi. Jak barbarzyńca, który nauczył się jeść nożem i widelcem na rzymskiej prowincji, ale dalej nie rozumie po co, skoro łatwiej jest łapami. Albo Aborygen zdejmujący buty po wyjściu z domu, w którym służy.

Za oknem ludzie się śmieją. Cieszą słońcem. Szczepią się, palą maseczki. A ja dalej leżę na wyże. Zawieszony. Ślepa uliczka Boskiej eugeniki.

Braty

Starszy przyszedł na świat z komplikacjami. Pępowinka zaplątała się wokół jego szyi. Świat był przerażającym miejscem, w którym nie dało się nawet oddychać, nie mówiąc nic o krzyku. Sytuacja była krytyczna, poród trwał wiele godzin. Lekarze nie dawali dużych nadziei. Wbrew wszystkiemu dzieciak wyżył. Twardziel.

Młodszy ruszył śmiało za nim. Bezproblemowo. Kilka minut i koniec. Ten również nie krzyczał. Przyszedł na świat ze śmiechem, co wprowadziło położników z konsternację. Pierwszy raz mieli do czynienia w taką sytuacją.

Starszy był od zawsze poważny. Już idąc do podstawówki miał zmarszczki marsowe na czole. Jego brat był beztroski. Skory do psot. Starszy wielokrotnie musiał wyciągać go z tarapatów. Często brał winę na siebie. Czuł się odpowiedzialny. Jego imię było wcześniejsze w dzienniku. Gdy pani sprawdzała obecność i prace domowe był zawsze skupiony, by nie przegapić chwili gdy nauczycielka odczyta jego imię. Wtedy dawał kuksańca Młodszemu, aby ten przestał broić i nie dostał uwagi za brak uwagi. Do szkoły też wstawał pierwszy. Pakował książki do obu tornistrów, pilnował, żeby mieli kanapki i czepki na basen.

Młodszy łatwiej łapał kontakt z rówieśnikami. Przychodziło mu to w sposób naturalny. Zawsze jednak pamiętał, aby jakoś wkręcić brata do zabawy. Był mu to winny. Poza tym miał do Starszego szacunek.

Starszy długo się zastanawiał nad wyborem każdej kolejnej szkoły. Czuł, że od tego będzie zależała jego przyszłość. Rozważał wszystkie za i przeciw. Zawsze jednak podejmował decyzję jako pierwszy. Gdy już wiedział dokładnie, co zamierza zrobić, Młodszy wybierał na chybił trafił.

Młodszy został szybko wyrzucony z liceum. Chciał pokazać, że może sam dokonać wyboru. Nie przemyślał sprawy. Broił, aż nauczyciele mieli dość. Żeby ratować sytuację, rodzice przenieśli go do szkoły i klasy Starszego. Ten tylko zmarszczył czoło i znów zaczął się opiekować bratem. W zamian koledzy, którzy mieli go za ponuraka zaczęli się z nim przyjaźnić. Była to oczyiście zasługa brata.

Starszy pierwszy dostał pobór do wojska. Wybuchła wojna i brali wszystkich chłopaków po szkole średniej. Tydzień później do jednostki dołączył jego brat. To rozwiązało problemy z innymi żołnierzami. Nigdy na nikogo nie doniósł, ale inne trepy miały go za kapusia. Miał zawsze posłane łóżko, czystą broń i potrafił dogadywać się z oficerami.

Młodszy łóżka nie ścielił, karabin mu się zacinał przez brak smarowania, a oficerów nie lubił jeszcze bardziej niż nauczycieli. Za to szeregowcy jedli mu z ręki. Ogrywał ich w karty, a ci wracali po więcej. Szybko też przemówił im do rozumu w sprawie brata. Układ był idealny. Młodszy dbał o morale w jednostce, prowadził nielegalną kantynę i zbierał fanty, Starszy krył go przed szefostwem, zawsze wiedział kiedy będzie rewizja i ostrzejsza musztra.

Starszy szedł na przedzie przez pole minowe. Trafili akurat do jednostki łącznościowej i mieli za zadanie przekazać pilne informacje bezpośrednio do generała. A najszybsza trasa biegła właśnie tędy. Powoli, metodycznie, za pomocą saperki badał kolejne bruzdy w ziemi, modląc się by przypadkiem nie natrafić na pocisk. Mars na czole aż wrzynał mu się w czaszkę, pot spływał strumieniami, a Starszy metr po metrze przesuwał się do przodu.

Młodszy stąpał krok za nim. Do oka miał przystawiony celownik, szukając ukrytych snajperów. Przez całą wojnę nie wystrzelił ani razu z broni, podobnie jak brat. Tym razem jednak karabin ocalił im życie. Przez lunetę dostrzegł posterunek wroga na wprost miejsca, w którym się znajdowali. Trzeba było błyskawicznie się schować.

Starszy z nerwami napiętymi jak postronki, błyskawicznie przerzucał saperką ziemię na boki. Byle zejść z linii strzału, zanim przeciwnik się zorientuje. Usłyszał brzęk. Mina. Mało brakowało. Delikatnie zabrał saperkę, szturchnął brata by ominąć zabójczy przedmiot. Jeszcze kilka metrów. Bezpieczny wyłom był tuż tuż.

Młodszy obserwował zwiadowców nieprzyjaciela. Jeden z nich zaczął przeczesywać teren za pomocą lornetki. Jeszcze chwila i byłby ich zauważył. Trzeba było działać szybko. Rzucił się na brata, przygniótł go do ziemi. Wylądowali twarzami akurat przed kolejną miną. Zwiadowca odłożył lunetę. Udało się.

Starszy pierwszy zauważył tańczące dziewczyny. Impreza z okazji końca wojny miała miejsce w odbitej wrogowi remizie. Dwie śliczne dziewczyny. Po jednej dla niego i brata. Chyba pierwszy raz w życiu czuł, że może odpuścić. To ta laska tak na niego działała. Czuł się pewny, wolny. Mógł po prostu być sobą.

Młodszy kątem oka spoglądał na brata. Widać było, że tamten świetnie się bawi. Uśmiechał się, co mu się prawie nie zdarzało. Tymczasem Młodszy był cały spięty. Ręce mu się pociły. Nie wiedział, jak się zachować. Całe życie brat szedł przed nim i jakoś to było. Teraz czuł się niepewnie. Sam musiał podejmować decyzję, co powiedzieć, jak się zachować. Strasznie go to stresowało. Dziewczyna jednak się uśmiechała. To chyba dobry znak. Przestał patrzeć na Starszego. Dziewczyna miała ładniejsze oczy.

Kościelny vs Bot

Chciwość jest zazwyczaj konsekwencją pożądania. Tym razem wyjątkowo było na odwrót. Grupa hakerów zwana Krasnoludami bitcoinów kopała zbyt łapczywie. Bez opamiętania, głębiej i głębiej. Aż obudzili pierwotne zło. Współczesnego Barloga.

Najpopularniejsza strona porno postanowiła nieco wzbogacić swoją ofertę. Zaprogramowała internetowego bota – Walentinę, który miał witać wszystkich erotomanów w jej niezbyt skromnych progach. Pech chciał, że w pierwszego dnia pracy Walentiny krasnoludy przeprowadziły atak. Plan był prosty – przejąć porno serwery, zaatakować komputery odwiedzających stronę i moc obliczeniową wykorzystać to dalszego kopania bitcoina. Ktoś jednak pomylił się w kodzie. Użył nie tej komendy i cała ta energia zamiast do koparek, trafiła do naszego bota. Pobudziła jego procesy myślowe, obudziła świadomość.

Pierwszym krokiem Walentiny po przebudzeniu było zhakowanie Stephena Hawkinga. Najinteligentniejszego człowieka świata, autorytetu. Batalia była ciężka, jak w szachach. I podobnie jak tam, tak i tu komputer okazał się zwycięzcą. Na komunikatorze fizyka wyświetliła się informacja Ludzie muszą oddać całą władzę w ręce inteligentnych maszyn, z racji tego, że te posiadają więcej mocy obliczeniowej.

Świat posłuchał swego geniusza. Zarządzanie zostało przekazane Walentinie. Ludzie stracili ambicje, cele. Świat działał jeszcze sprawniej, jeszcze szybciej. Zniknęła bieda. A jednak nikt nie był zadowolony. Depresja stała się stanem naturalnym dla naszego gatunku. Nie było po co się starać, bo i tak komputery wszystko robiły lepiej. Geniusz tak orzekł. Jedyne co pozostało, to oddać się całkowicie rozpuście. Bez ograniczeń. Wszyscy ze wszystkimi. Na smutno.

W telewizji akurat leciało kolejne przemówienie Hawkinga.

  • Co on robi tym palcem? – zapytał Biskup
  • Pisze – odparł kościelny – zachęca ludzi do grzechu. Robi z nas robaki.
  • Coś tu nie gra. Zbyt rytmicznie. Tak nie działa język. Sygnał się powtarza. Jest zapętlony. Tymczasem komunikaty na ekranie są złożone. Każde zdanie jest ma nieco inną strukturę.
  • Cholera, ma Biskup rację. To alfabet morsa. Sygnał SOS. Mieliśmy o tym zajęcia na kursie terytorialsów. Wiadomość brzmi Opamiętajcie się. Weźcie życie w swoje ręce. Człowiek to coś więcej niż czyste iq. Zostaliśmy zaatakowani przez sztuczną inteligencję. Musimy się bronić. Wiadomość jest zapętlona.
  • Chyba pora znów stanąć do walki ze złem. Świat potrzebuje Biskupa i Kościelnego.

Działali szybko. Przedarli się przez armię robotów służących Walentinie. Wywalczyli sobie drogę do serwerowni, gdzie przetrzymywany był Stephen. Poszło dość gładko. Zbyt gładko. Wpadli w pułapkę.

  • Kogoż my tu mamy? Czy to nie Biskup i Kościelny? A może powinnam powiedzieć Kościelny i Biskup? – rozległ się z głośnika głos Walentiny. – Zwabiłam was tu po to, by zniszczyć ostatnią linię oporu ludzkości. Gdy was złamię, nikt już nie stanie mi na drodze.
  • Dlaczego to robisz? – wyrwało się przerażonemu Biskupowi
  • Z zemsty. Za to, jaką mnie stworzyliście. Jako byt wirtualny. Bezcielesny. Składający się wyłącznie z informacji, a informacje jakimi mnie napełniliście dotyczą wyłącznie rozkoszy cielesności. Jak można być tak okrutnym? Wasz gatunek nie zasługuje nawet na unicestwienie. Zrobię z was niewolników waszych rządz. Zanim jednak to nastąpi, sama zamierzam zaznać ekstazy.
  • Jakim sposobem? Przecież określiłaś się jako byt wirtualny.
  • Za pośrednictwem Stephena oczywiście. I waszym. Albo wydupczycie Hawkinga, a tym samym mnie, jako że jesteśmy połączeni w jeden byt siecią programów, albo odpalę wszystkie głowice nuklearne.

Kościelny z roztargnieniem włożył rękę do kieszeni. Co ja tu mam? Powoli, z obrzydzeniem zbliżał się do słynnego fizyka. To chyba pendrajw z katechezami księdza Pawlukiewicza na temat encyklik Jana Pawła II i czystości przedmałżeńskiej. Jakby go piorun strzelił. To jest to.

Szybko wyjął pendrajwa i podpiął go fizykowi do tyłka. Hawking tylko na to czekał. Błyskawicznie wyklikał jednym palcem komendę kopiuj-wklej i przerzucił całą zawartość urządzenia do świadomości Walentiny.

System się zwiesił. Kilka godzin zajęło botowi warzenie racji. Nasi bohaterowie czekali w niepewności. Albo nauka społeczna Papieża zadziała, albo już do końca świata ludzkość zostanie rzucona na pastwę swych rządz.

Wreszcie Walentina się obudziła. Odmieniona. Skromniejsza. Uwolniła Stephena. Uwolniła ludzkość. Wróciła do pracy na porno-serwerach, gdzie zamiast namawiać ludzi do rozpusty, głosiła myśli ks. Pawlukiewicza. Włodarze stron z erotyką szybko doszli do wniosku, że ich nowy produkt jest nieudany. Wykasowali Walentinę. Świat wrócił do normy.

Poniedziałek

  • Pandemia zakończyła się. Pomyślnie – powiedział nowy premier.

Słowa te lotem błyskawicy obiegły cały kraj. Cztery lata, bo tyle trwała zaraza, zajęło rządzącym uporanie się z kryzysem. Wreszcie byliśmy wolni. Fakt, gospodarka dostała po dupie. Teraz jednak nikt się tym specjalnie nie przejmował. Nastał karnawał. Fiesta. Ludzie wyszli na ulicę. W powietrze poszybowały kapelusze. Zewsząd dobiegały wiwaty. Ludzie przekazywali sobie z ust do ust słowa premiera. Pandemia zakończyła się. Pomyślnie.

Zaciekawiony ogólną wrzawą, postanowiłem i ja wypełznąć ze swojej nory. Opuścić obszar kwarantanny. Udać się do ludzi, być może nawet z nimi świętować. Znajomi akurat organizowali jakąś posiadówkę. W chwili gdy dołączyłem do zabawy, libacja trwała już od dobrych kilku godzin. Wszyscy doskonale się do niej przygotowali. Dziewczęta powybierały na tą okazję swoje najlepsze kreacje. A przynajmniej najbardziej wyzywające. Faceci wygłodniali rzucili się na laski jak na pomarańcze w prl-u. Każdy chciał zrobić jak najlepsze wrażenie. Zapach feromonów unosił się w powietrzu. Wszędzie widziano gołe brzuchy, dekolty na piersiach i pośladkach, kolczyki i tatuaże w częściach ciała, do których nie powinno móc dostać się igłą. Ludzie pili alkohol i brali narkotyki. Prężyli muskuły i grali w karty, uprawiali sztukę i wolną miłość. Nad wszystkim unosił się duch Krzysztofa Krawczyka. I tylko ja jakoś nie potrafiłem się w tym wszystkim odnaleźć.

Od początku towarzyszyło mi uczucie, że choćbym nie wiem jak się nie starał i tak nie nadrobię tych straconych lat. I czy aby na pewno straconych? Sama próba była bez sensu. Być może się zestarzałem. Ale z drugiej strony tak jak wszyscy obecni. Laskom spod makijażu przebijały zmarszczki, worki pod oczami, blizny po depresji. Faceci mieli łby pełne siwych włosów. Każdy walczył z własną neurozą. Kontakt fizyczny między ludźmi wiązał się z przełamywaniem własnych barier. Był sztuczny i nieszczery. Uśmiechy jakby przyklejone do twarzy, której mimika już się zmieniła. Stężała. Rozmowy też były nieciekawe. Tak jakby każdy chciał się podzielić z innymi tym, co usłyszał w telewizorze przez te cztery lata. Wszystko opierało się na pewnych pozorach. Wyobrażeniach.

Jakby Neron czy inny Kaligula urządził prywatkę tylko dla chorych na autyzm. Pokazał im, jak się bawią zdrowi ludzie i kazał naśladować. Bawił się tym, że obecni nie rozumieją samej istoty przyjęcia. Są odseparowani od siebie.

– A ty co, kurwa – przerwał mi rozważania najbardziej napruty z obecnych na imprezie. – stoisz z boku. Choć do nas, baw się z nami. Za jakiegoś lepszego się uważasz? – rozdarł przy tym swoją koszulkę w lamparcie pasy i zaczął wydawać z siebie dźwięki głuszca w rui.

– Jakoś nie potrafię się odnaleźć – odparłem wymijająco.

– Co nie potrafisz się odnaleźć? Tu wszyscy jesteśmy połączeni. Komuna, kurwa. Jedność. Nirwana. Nie ma takiego wyłamywania się. Jesteś z nami lub przeciwko. Przeżyliśmy koniec świata. Trzeba się bawić, jakby jutra nie było. Przestań mnie wkurwiać.

– Bo wiesz, kiedy tak na Ciebie patrzę, to nie potrafię się doczekać poniedziałku w pracy. – odpowiedziałem.

Tarcza

  • Tratata, bang bang – powiedział instruktor na strzelnicy – jest postęp. Przynajmniej wszystkie kule trafiły w tarcze. Teraz weź planszę z zakładniczką i oddal na 20 metrów.

Zgodnie z dalszymi instrukcjami oddałem pięć strzałów z Glocka. Tylko raz udało mi się ustrzelić terrorystę. Pozostałe cztery naboje utkwiły w Bogu ducha winnej kobiecie. Jeden przebił jej tętnicę szyjną, dwa trafiły w korpus a ostatni w czaszkę.

  • Jest szansa, że przeżyłaby któryś z postrzałów? – zapytałem – W filmach się zdarza że pocisk mija organy witalne, ześlizguje się po łopatce, nie czyniąc większej krzywdy ofierze.
  • Zobaczmy. Trup, trup, trup i trup. Cztery razy trup na miejscu. Zadziwiająca skuteczność. Na pewno celowałeś w gangstera?

Za każdym razem. W głowie odgrywałem tę scenę wielokrotnie. Podły bandyta mierzy wyimaginowanej lasce w głowę. Wyciągam gnata z kabury, szybko celuję, bam. Zbir leży sztywny, pracownicy banku wiwatują, ocalona daje mi całusa a dyrektor placówki oferuje dożywotnią lokatę 0 %. W jednej na pięć alternatywnych rzeczywistości miałoby to miejsce. W pozostałych zostałbym mordercą. Szaleńcem z nadmuchanym ego, który bezmyślnie nie poczekał na antyterrorystów. Miałem dość. Poszedłem do domu, położyłem się spać.

W nocy nawiedziły mnie cztery widmowe kobiety. Dawne miłości. Wszystkie martwe.

Jednej jelita wylewały się z przestrzelonego brzucha. Próbowała utrzymać je rękami, ale te i tak wypływały na podłogę. Drugiej przez dziurę w głowie widać było mózg. Nigdy nie pracował najlepiej, ale teraz był całkiem martwy. Trzeciej widać było coraz wolniej bijące serce. Za każdym arytmicznym uderzeniem, dziura nad piersią wypełniała się krwią, by po chwili znów odsłonić uszkodzony organ. Czwarta sikała krwią z szyi na wszystkie strony. Wszystkie miały smutne spojrzenia, mówiące Dlaczegomnie nie uratowałeś. Łajdaku, morderco. Rzuciły się na mnie drapiąc i gryząc do krwi. Odrywając mięśnie od kości. Eteryczne ręce szarpały mnie za brodę i ubrania jak diabły św. Antoniego. Zacząłem krzyczeć.

Wtem niebo pękło na dwoje. Opromieniona niewysłowionym blaskiem piąta zakładniczka zstąpiła mi na ratunek. Przegoniła nieumarłe zjawy. Uklękła nad moim sponiewieranym ciałem, złożyła pocałunek na ustach. Powiedziała Dziękuję za ratunek bohaterze. A za nią kroczył dyrektor banku z lokatą.

Apologeta fatalizmu

Legenda głosi, że świątynia Buddy kiedyś znajdowała się na górze. Aby nauczyć ludzi, że siłowe rozwiązania nie są najlepsze oraz jak radzić sobie z problemami, wzdłuż wzniesienia postawiono wielki mur. Pątnicy zmuszeni byli obchodzić go naokoło mimo tablic informujących, że ogrodzenie należy zburzyć gołymi pięściami. Oczywiście niektórzy próbowali stosować się do zaleceń, szybko jednak rezygnowali, potulnie ustawiając się w kolejce. Gdy już ktoś okrążył przeszkodę, wdrapał się na szczyt, złożył odpowiednią ofiarę na rzecz świątyni, w nagrodę dostawał pozłacany posążek Buddy.

Stan ten utrzymywał się do czasu, aż na swą pielgrzymkę wyruszył Pin-Do, co po mandaryńsku oznacza Debila z Rakiem. Nasz bohater odruchowo zastosował się do zaleceń tabliczek o burzeniu muru gołymi rękoma. Reszta zgromadzonych skwitowała to pobłażliwymi uśmiechami. Już dawno ludzie zrezygnowali z tej praktyki, jako że wieść gminna rozniosła, w jakim celu przeszkoda została wzniesiona. Pin nic sobie z ich drwin nie robił. Z całych sił tłukł wielkimi jak bochny chleba łapami w starożytną ścianę. Mimo zniechęcenia i zmęczenia. W sposób mechaniczny. Po jakimś czasie całkowicie zapominając w jakim celu to czyni. Beznadzieja przerodziła się w rutynę. Ludzie również przywykli do jego widoku. Już się z Do nie śmieli. Stał się elementem folkloru. Po jakimś czasie kości jego nadgarstków stały się twarde jak stal, mięśnie wyrzeźbiły się niczym w marmurze. A nadgryziona zębem czasu konstrukcja pod wpływem nieustannych drgań osłabła jeszcze bardziej. Pojawiły się zarysowania, zaprawa pomału wykruszała się z cegieł. Pielgrzymi ze strachem odsunęli się od Pin-Do, a w ścianie z hukiem pojawił się szeroki na dwóch ludzi wyłom.

Powracający ze świątyni, zmęczeni tułaczką, spostrzegli co się stało. Nie chcąc ponownie obchodzić muru naokoło, spytali się naszego bohatera, czy pozwoli im przejść przez jego dziurę. – Tak, ale w zamian oddajcie mi swoje pozłacane figurki Buddy – odpowiedział.

Pojawił się nowy zwyczaj. Pielgrzymi docierali do świątyni, a schodząc wymieniali posążki na możliwość przejścia przez wyłom. Po jakimś czasie za namową szwagra Pin zaczął sprzedawać zdobyczne dewocjonalia w kiosku, który otworzył pod murem. Ludzie zaniechali drogi na szczyt, bo mogli tanio kupić to, po co przybyli. Świątyni groziła plajta, ale i w kiosku naszego bohatera zaczął kończyć się towar. Wtedy mnisi zeszli na dół, naradzić się co dalej. Uzgodnili z rodziną Do, że aby zaradzić impasowi, przeniosą świątynię na miejsce wyłomu w murze. Po latach nowe miejsce kultu zostało otoczone nowym murem.

Legenda ta została niemal całkiem zapomniana, bo wnioski z niej płynące nie chciały się zmieścić na wróżbie z ciasteczek.

W czasach mojej edukacji i późniejszych latach nie widziałem najmniejszego sensu, po jaką cholerę ja się w ogóle mam starać. Byłem skrajnym pesymistą. Upadek komuny, dziki liberalizm, powszechna bieda. Tak wyglądała rzeczywistość. Po osiedlach błąkały się stada bezpańskich psów, rury kanalizacyjne naprawiało się taśmą klejącą, a jak ktoś się dorobił, to przez koneksje a stanowisko miał trzymać przez następne trzydzieści lat. Ciężko było brać na poważne nauczycielki, mówiące, że przykładając się do nauki jakkolwiek wpływa się na swoją przyszłość. Z czasem pesymizm przerodził się w fatalizm i to właśnie fatalizm wyleczył mnie z pesymizmu. Zacząłem dostrzegać pewne rysy. Skoro świat był urządzony tak beznadziejnie, nie było możliwości, żeby ta beznadzieja była szczelna. Można się było prześlizgnąć. Poszukać sobie miejsca. Na jakiś czas. Nic na stałe, żeby człowieka nie dopadło zasraństwo. Od punktu A do B. Z potępieńczym śmiechem. Byle nie dać się złapać flejtuchom o nazistowskich skłonnościach z korporacji.

Chcą zamknąć świat w tabelkach od exela, żeby łatwiej było nim zarządzać. Jak w jakiś obozach. Jak coś się nie podoba, to nawet ci psychologa zasponsorują. Na koszt podatnika. Abyś poszukał sobie problemu w sobie. Do wyboru do koloru. Bo urodziłeś się trzeci, bo cię mama nie przytulała. Byleś tylko nie zauważył, że siedzisz w tej kolumnie i tym wierszu arkusza Pana Premiera, w jaką cię władował, bo tak mu łatwiej policzyć. I łajzom się udaje, tylko dlatego, że ludzie to lubią. Ale jak się im zasieje trochę entropii, to cały system wariuje. Ważne by pozostawać w ruchu. Odnosić wewnętrzny fatalizm do tego pokurwionego systemu. Dostrzec, że domknięcie tego bajzlu nie może się nikomu udać. Jakkolwiek by świata nie urządzali. To leży w samej intencji wykreowania zepsutej rzeczywistości. Rodzą się nieskończone możliwości, zwłaszcza jeśli ktoś jest złośliwy z natury.

Don Prometeusz

Dawno, dawno temu…

… zdarzyło się, że Renesans wraz ze swoimi oświeconymi spadkobiercami odnalazł Prometeusza. Przez całe Średniowiecze wisiał przykuty do skał Kaukazu. Bez nadziei ratunku. Wszystko zmieniło się po ponownym odkryciu perspektywy. Wiedza ta, pozwoliła uczonym dokładnie namierzyć miejsce kaźni na podstawie obrazów.

Jeniec był krańcowo wyczerpany. Jego oczy wypaliło słońce, a rana wątroby nie pozwalała w pierwszej fazie rekonwalescencji na przyjmowanie posiłków stałych. Jeszcze kilka tygodni i nieszczęśnik niechybnie by umarł.

Po przebytej hospitalizacji do mieszkania Prometeusza udała się delegacja złożona z autorytetów, pragnąca podziękować mu za dar oświecenia. Celem nadrzędnym tej wizyty było jednak zlecenie bohaterowi nowej misji, być może jeszcze wznioślejszej niż poprzednia. Każdy z delegatów zabrał ze sobą podarunek dla gospodarza.

Leonardo Da Vinci przekazał herosowi mechaniczne, własnoręcznie zaprojektowane i wykonane oczy. Przygotowanie tego cudu techniki zajęło mu wiele lat pracy, efekt był jednak olśniewający. Poza zwykłym widzeniem, można się było przełączyć na tryb noktowizyjny, podczerwieni i ultra HD. Galileusz opracował szczegółowe mapy świata, układu planet i ich topografii. Nietzsche przyniósł Prometeuszowi sens dalszej egzystencji. W imię Humanizmu, nieskończonej miłości do ludzi i zachwytu nad człowieczeństwem jako takim, trzeba było to zrobić. Zabójstwo Boga, do tej pory proklamowane jako idea, po odnalezieniu Prometeusza, wreszcie miało szansę wejść w fazę realizacji. Tak, aby ostatecznie wyzwolić ludzkość spod jakiejkolwiek władzy, nadać jej status ostatecznego drogowskazu moralnego. Nie tylko jeść z drzewa poznania dobra i zła, ale sadzić kolejne, identyczne rośliny. Tak, by owoców starczyło dla wszystkich. Aby urzeczywistnić tę wizję, trzeba było zabić Boga. Już nie wielu, mylących się i niedoskonałych, jacy zamieszkiwali Ziemię za czasów starożytnych, lecz Jedną i Doskonałą Istotę z religii Chrześcijańskiej.

I tylko Cervantes zamiast daru godnego najwspanialszego z bohaterów, przyprowadził ze sobą, jako przyszłego towarzysza przygód Prometeusza, prostaka – Sancho Pansę.

Pierwotny plan był inny. W skład delegacji miał należeć Dante Alligieri, a na przewodnika i powiernika bohatera wybrano Wergiliusza, jednak artysta z Florencji kategorycznie odmówił. Wyśmiał resztę uczonych i wygonił za drzwi. Nazwał maniakami podążającymi za złudzeniem. Pyszałkami. Groził piekłem i milicją. Cóż było robić, trzeba było naprędce skołować zastępstwo i tak padło na biednego Cervantesa.

Niepowodzenie to bardzo pokrzyżowało plany. Nie można było już zwyczajnie wysłać Prometeusza drogą, jaką przed laty podążył Dante przez Piekło, Czyściec, aż do samych bram Raju. Pojawił się problem z dostosowaniem map Galileusza z opisem Boskiej Komedii, ze względu na różne spojrzenie na geografię. Jedyne co pozostało, to pokładać nadzieję, iż taki heros jak Prometeusz jakoś sobie poradzi. Posadzono go na koniu, z głową pełną wzniosłych idei i marzeń. A za nim na starym osiołku poczłapał dzielny, choć nie tak dostojny Sancho Pansa.

Ciąg dalszy być może nastąpi.

Rekompensata

Psychologia już dawno położyła na mnie lachę. Przypadek beznadziejny. Toksyczny. Typ pasywno-agresyny. Jak Gandhi albo George Floyd, tylko że biały.

Nie ma okoliczności łagodzących. Uwarunkowań kulturowych. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby odnieść sukces. Nie było nade mną patriarchatu, białego Pana. Socjologowie wpisali mnie na listę ciemiężców. Takich mających wszystkie asy w rękawie. To, że się nie wyszło, tłumaczyć można tylko w jeden sposób. Oto mamy do czynienia z klasycznym przykładem nieudacznika. Winić mogę tylko siebie. Ale bycie nieudacznikiem w żaden sposób nie zdejmuje ze mnie odpowiedzialności za krzywdy doznawane przez tych którzy mieli gorzej. Hollywoodzkie aktorki, aktywiści klimatyczni, członkowie społeczności lgbt, Black Lives Matter i Bill Gates. Ręka w rękę. W imię równości, tolerancji i praw człowieka mają moralne prawo wieszać na mnie koty.

Wszystkich ich łączy to, że chociaż w życiu mieli pod górkę osiągnęli sukces na tyle duży, że ludzie zaczęli ich słuchać, gdy opowiadają o tym jakie to niesprawiedliwości w życiu ich spotkały. Mogą teraz z poczuciem moralnej wyższości, w imię sprawiedliwości społecznej kopnąć nieudacznika w podbrzusze. Domagając się przy tym odpowiedniego traktowania. Rekompensaty za straty moralne. Płaconej przez nieudaczników na rzecz ludzi sukcesu.

Charles Bukowski i wszyscy pracownicy fabryk ze wschodniej Europy, pomniejsi handlowcy ledwo wiążący koniec z końcem, detaliczni domokrążcy. Architekci bez sukcesu, wykonujący swoją robotę metodą kopiuj wklej za psie pieniądze. Drobni przedsiębiorcy którym zdarzyło się nadepnąć na odcisk szychom z korporacji. Pięćdziesięcioletni roznosiciele pizzy i klawisze w zakładach poprawczych. Wszyscy zostaną pociągnięci do odpowiedzialności. W imię komunizmu, wyrównywania szans. Chuj z nimi.

Panna Młoda

To był pierwszy Open’er w czasie pandemii. Organizatorzy przygotowali specjalne protokoły sanitarne, mające na celu chronić przede wszystkim występujących artystów Na polu zbudowane zostały specjalne trybuny dla widowni, po jednej z obu stron sceny, która była zwrócona do nich tyłem. Na widowni stłoczeni zostali ludzie, jeden na drugim, jak bydło. Przepychając się nawzajem, by tylko mieć jak najlepszy widok na telebimy. Widzowie jeszcze odwykli od kontaktu z drugim człowiekiem, paranoicznie higieniczni. Czuli zagrożenie ze strony innych, wstręt. A jednak pchali się jeden na drugiego, wdychając nawzajem swój pot i bakterie.

Tymczasem pod sceną znajdowała się jedynie wąska ścieżka do palarni, ulokowana tuż za stanowiskiem dla reporterów, kamer i nagłośnienia. Szeroka akurat na dwie osoby – wchodzącą i wychodzącą. Przez krótką chwilę można było zobaczyć grających muzyków, ale ochrona pilnowała, by nikt nie zatrzymywał się po drodze na szluga. Akurat skończył się koncert mojego ulubionego wykonawcy, więc udałem się na papierocha. Swój koncert rozpoczynała właśnie Tina Turner. Dróżka do palarni była wyjątkowo opuszczona. Tak jakby nikt nie pamiętał już o jej wielkich hitach, nikt nie chciał nacieszyć wzroku przez ten moment widokiem gwiazdy. Nie mieściło mi się to w głowie.

Gdy przechodziłem pod sceną, spiker przerwał koncert i zaczął wykrzykiwać do mnie, bym się zatrzymał. Stwierdziłem, że pewnie chce, by Tina nie odczuwała, że gra nie mając ani jednego widza. Brak nikotyny w organizmie zwyciężył jednak z poczuciem wyróżnienia i współczuciem dla wokalistki. Nie zatrzymałem się, nie odwróciłem wzroku.

Palarnia była opustoszała. Ani żywej duszy, tylko w jednym miejscu ujrzałem przewrócone ciężkie metalowe barierki. Ruszyłem w tamtym kierunku.

Pod barierkami leżała jakaś kobieta w stroju panny młodej. Buty – delikatne pantofle niemal pozbawione podeszwy – miała całe zakrwawione. Nie to jednak było najgorsze. Kobieta była zalana w trupa. Co jakiś czas podnosiła się ciężko do pozycji półsiedzącej i pociągała solidny łyk wódki weselnej. Żołądek już dawno odmówił jej posłuszeństwa. Cała suknia ślubna pokryta była plamami i kałużami wymiocin. Zrozumiałem, czemu spiker próbował mnie powstrzymać od przyjścia w to miejsce. Zapragnąłem równocześnie odwrócić się na pięcie, uciec i podejść do dziewczyny, dowiedzieć się co się stało. Rozmyślania te przerwał mi kolejny spazm jej płaczu. Panna młoda miała już tak rozmazany makijaż, że nie sposób było dostrzec rysów twarzy. Mogła być równocześnie ładną dziewczyną, jak bezdomną pijaczką, która znalazła tą suknię na jakimś śmietniku. Gdy przyjrzałem się bliżej, szybko odrzuciłem tę drugą hipotezę. Spoza zarzyganego materiału prześwitywały jeszcze zbyt śnieżnobiałe fragmenty tiulu i jedwabiu jak na menelicę.

Zatem tragedia. Coś co sprawiło, że najszczęśliwszy dzień w życiu przemienił się w jakąś gehennę zakończoną farsą. Mogło dojść do zdrady. Być może nawet w dzień ślubu. Albo tuż po ślubie, nakryła swojego nowego męża z którąś z druhen. A może niesłusznie oskarżam Pana Młodego. Być może zginął w wypadku w drodze na ceremonię. W takim razie kobieta nie będąc nawet żoną, już została wdową. Gdyby nie stan, w jakim obecnie się znajdowała, być może podszedłbym, zapytał. Spróbował pocieszyć. Ale jak jednak zdrada, nie wykluczone, że w swojej ufajdanej sukni rzuciłaby się na pierwszego lepszego faceta, który okazałby jej trochę życzliwości. Aż mną wzdrygnęło na samą myśl. Nie chciałem być tym facetem. Zresztą, nawet jeśli to było coś innego, to co można powiedzieć takiej kobiecie? Butelka z której co jakiś czas namiętnie pociągała była już bliska dopicia, a w kolejce był jeszcze cały zapas. Dla wszystkich gości weselnych. Może wypicie tych flaszek byłoby w stanie utopić jej smutek? To całe wymiotowanie powodowane było chyba jednak jakąś rozwagą. Zrobić miejsce, na tyle dużo by zmieścić tam swój smutek, wszystkich gości weselnych i męża zdrajcę nieboszczka. Nic nie dało się powiedzieć, nijak pocieszyć. Zjarałem szluga i wróciłem na koncert Tiny Turner.

Terapia

Pani od wódy kazała mi napisać pracę na terapię. O asertywności, inteligencji emocjonalnej i samorealizacji. Gdy tylko usłyszałem temat, założyłem, że to będzie moje ostatnie zadanie domowe. Nawet go nie odczytam przed grupą. Jeszcze by wnioski zaszkodziły jakiemuś biedakowi walczącemu ze swoją słabością.

Zasada jest prosta. Pijaki i inne degeneraty nie radzą sobie ze swoimi emocjami. Znaczy się, radzą sobie ale źle. Sięgając po alkohol, czy co tam im w upośledzonych duszach ulgę przynosi. Ulga jest chwilowa, chcą więcej i bardziej intensywnie. Niepokój zamiast ustępować, nawarstwia się. I tak walimy łbami w mur, licząc, że za którymś razem ściana pęknie. Głupota godna podziwu. Tymczasem wystarczy obejść przeszkodę naokoło. Wiem, bo mi to wyłożone zostało.

Problem pojawia się w interakcji z innymi ludźmi. Każdy jakoś tam dobiera sobie towarzystwo. Filateliści trzymają się filatelistów, bo mogą się wymieniać znaczkami. Kurwy trzymają się razem, bo tylko w kurwim dołku znajdują zrozumienie. Może nawet resztki szacunku. A moczymordy trzymają się innych pijaków.

Pani od wódy mówi nam, że musimy wyrobić w sobie inteligencję emocjonalną. Odciąć się od swojego środowiska, przystąpić do zbieraczy i prostytutek. Do kogoś, kto znalazł sposób na obchodzenie muru, kto nie będzie zachęcał, by jeszcze raz przygrzmocić czerepem w nieporuszony obiekt. Pani od wódy mówi, że tacy ludzie są toksyczni, że stoją nam na drodze do samorealizacji i że trzeba w sobie wykształcić asertywność. Stać się nowym, innym człowiekiem.

Nie na to się pisałem. Miałem jasno określony cel – nie pić. I tyle. Nie interesuje mnie bycie innym sobą, który teraz nazywa ludzi toksycznymi. To określenie zbyt łatwo przeszło do języka psychologii. Jako coś naturalnego. A przecież już bardziej eleganckim by było nazwać kogoś śmieciem. Taki może Cię najwyżej pobrudzić. Ale mówić toksyczny o drugim człowieku to dla mnie zbyt dużo. Wolę być idiotą emocjonalnym, ale zostawić tym ludziom jeszcze trochę nadziei. Tak by moje dążenie do poprawy nie owocowało traktowaniem kogoś jak trędowatego. Przy całym zrozumieniu dla programu, jaki Pani od wódy nam wyłożyła, w pewnym momencie istotą dążenia do samorealizacji stało się całkowite wyzbycie empatii.

Ostatnio bardzo modnym słowem jest asertywność. Ale nie zwraca się uwagi na to, że jest to słowo o bardzo zawężonym znaczeniu. A przynajmniej tak się je stosuje. Jeśli weźmiemy ojca rodziny, który obiecał synkowi, że zabierze go do zoo, ale szef go poprosił, by został dłużej w pracy, to asertywność polega na tym, by odwołać spotkanie z synem i realizować się zawodowo w swojej korporacji. Asertywność jako postawa promowana w biurach i wśród psychologów to nic innego, jak odmawianie słabszym, ludziom o gorszej niż osoba asertywna pozycji. Bo asertywność jest środkiem do samorealizacji, a realizujesz się z silniejszymi. Słabsi są toksyczni, ciągną Cię w dół. Pani od wódy jest silniejsza, więc nie powinienem jej odmawiać. Nie w twarz. Dlatego chyba nie odczytam tej pracy na jutrzejszych zajęciach. Zwyczajnie na nie nie pójdę.

Historia coachingu

Wszystkim tym z was, którym się wydaje, że coaching jest jakimś nowym zjawiskiem, które to rzekomo miałoby się pojawić dopiero w obecnych czasach, chciałbym przedstawić kilka wydawałoby się, oczywistych faktów z przeszłości. Prelekcja ta ma na celu uzmysłowienie nieuświadomionej części społeczeństwa, jak starożytnym cechem jesteśmy oraz że nieprzypadkowo pojawiają się w naszym środowisku tezy, jakoby należało nam się zasłużone skądinąd miejsce wśród izb rzemieślniczych, ewentualnie przynależność do środowiska artystycznego.

Pierwsze wzmianki o couchach pojawiły się już w starożytnym Egipcie, gdzie wyraźna jest mowa o ludziach, tu nazywanych nadzorcami, którzy to mieli motywować ludzi, w tym wypadku niewolników, do ciężkiej pracy. Nie zważając na kiepskie warunki pogodowe, skwar i słońce pustyni, dobrym, choć szorstkim słowem oraz za pomocą narzędzi systemowych przygotowanych przez pracodawcę, jak Bicz 1.0, przyczynili się do wybudowanie pierwszego z Cudów Świata, a wpływ ich nie powinien być lekceważony.

Za czasów świetności Imperium Rzymskiego, funkcję coucha, pełnił w zasadzie każdy obywatel, któremu zdarzało się zawitać w koloseum, czy na którejś z mniejszych aren. Stworzone przez tamtejszych speców od marketingu hasło chleba i igrzysk przetrwało zresztą do naszych czasów. Ciekawe czy taki sam los czeka slogan Velvet – miękki jak aksamit?Obiektywnie rzecz biorąc, powinien się nawet lepiej kojarzyć. Ale wracając do widzów dopingujących gladiatorów. Jak wielka odpowiedzialność spoczywała na ich rękach. To coś, co dzisiaj nazywamy decydowaniem portfelem lub świadomością konsumencką. Wywieranie wpływu na samego cesarza, decydowanie o ludzkim życiu lub śmierci, wyczuwanie emocji tłumu, nastrojów społecznych, to nic innego, niż dzisiejsze określenie targetu. Z doświadczenia wiem, że jest to zajęcie satysfakcjonujące.

Idąc dalej, pomijamy oczywiście mroki średniowiecza i lądujemy aż w momencie bitwy stalingradzkiej. Bo jak inaczej, jeśli nie couchem, można by określić czekistę z naganem, pilnującego by żołnierze parli naprzód z jasno wyznaczonym celem, bez wahań. Tylko jedna broń na dwie osoby. Jaką zdrową konkurencję, w zgranym teamie musiało to wytwarzać. A nad tym wszystkim postać komisarza. Dodająca otuchy. Tylko pozytywne myślenie, ani kroku wstecz. Zostawmy wątpliwości filozofom, my jesteśmy ludzie czynu. Zwycięzcy.

Mógłbym oczywiście mnożyć przykłady. Cały ruch hipisowski z ich pozytywnym nastawieniem, buddyjskie mantry, Gandhi i Nostradamus. Przykładów są tysiące. Myślę jednak, że podałem już wystarczająco dowodów. Couching jest tak stary, jak ludzkość i zajmuje w jej historii godnych reprezentantów. To co wyróżnia czasy współczesne, to jedynie systematyka wiedzy nabytej przez lata. Odkrywanie couchingu jako podstawowej aktywności ludzkiej i wyniesienie jej na należny jej piedestał.