Odbicie

Tak czasem mam, że ktoś coś do mnie mówi, a mi luźno myśli płyną. Jakiś czas temu na mszy klecha biadolił. Ja wtedy byłem głową akurat we Francji.

Z kumplem trafiliśmy na robotę – składanie regałów na magazynach firmy wysyłkowej. Ulokowali nas, to jest ośmiu Polaków w wynajmowanym mieszkaniu w centrum miasteczka. We trzech w pokoju. Ten kumpel, gość który załatwił nam fuchę i ja.

Szefostwo traktowało nas jak poganiacze niewolników niewolników. Stu pięćdziesięciu chłopa wrzuconych na powierzchnie magazynową zbijało półki i stawiało ściany na ciągnącej się w nieskończoność hali. Gdy robota była wykonana, przerzucano nas do kolejnego pomieszczenia i tak bez końca. Zabawnie zaczynało się robić, gdy jakiś rząd regałów dobiegał końca. Majster miał wtedy pretekst by uzasadnić swoją obecność. Najczęściej polegało to na tym, by znaleźć wolny jeszcze sztapel półek i wysłać do niego trzydziestu chłopa. Pierwszych pięciu szczęściarzy brało materiał, pozostali krążyli wokół pustej palety jak źle zaprogramowane roboty i dostawali zjebki od kolejnego majstra. Ten wysyłał pozostałych na drugą stronę magazynu, gdzie podobno było jeszcze coś do roboty, gdzie czekał już na nich kierownik z kolejną reprymendą. I tak osiem do dziesięciu godzin, zazwyczaj na ciężkim kacu.

Po pracy i w weekend wszyscy chodzili pijani. Od czasu do czasu dochodziło do jakiejś burdy. We własnym gronie lub przeciw miejscowym arabom, którzy stanowili tam około 40% populacji. Rano dzień zaczynał się od alkomatu. Jak zaświeciła się czerwona lampka, bezpłatnie szlajaliśmy się po szatni, starając zapanować nad ciążącą głową. Po trzech takich wybrykach – wyjazd do Polski z wpisem do akt. Kolejka do dmuchania była prawdopodobnie smutniejsza i bardziej rozmodlona niż niejeden kondukt pogrzebowy. Gdy szczęśliwie uniknęło się konsekwencji wczorajszego pijaństwa, pozostawało tylko wytrwać kolejny dzień monotonnej i odmóżdżającej fuchy.

Któregoś wieczora w weekend obudziłem się na kwaterze. Wszyscy lokatorzy akurat pojechali na miasto, ja wolałem przespać dzień. Wypiłem ostatnie ciepłe piwsko i postanowiłem zejść na parter do lodówki, uzupełnić zapasy. Pokój mieliśmy na trzecim piętrze i braliśmy od razu większe ilości trunku, żeby nie musieć potem schodzić.

Na środkowym piętrze zobaczyłem, że ktoś kręci się po korytarzu. Nikt z lokatorów – oceniłem. Kaptur na głowie, długa broda, postawa zaszczutego zwierzęcia. Dostrzegł mnie dokładnie w tej samej chwili, gdy ja go. Szybka decyzja. Ruszyłem na drania. U niego szok też już minął. Skierował się w moją stronę. Najpierw powoli, potem coraz bardziej przyspieszając. Przyjmował pozycję do ataku. Ja też się gotowałem. Sytuację oceniałem zero-jedynkowo. Ja albo on. Jeszcze kilka kroków.

Ktoś zostawił otwarte drzwi do łazienki. Imigrant-włamywać okazał się moim odbiciem w lustrze. Zaszczutym, zdesperowanym, gotowym na wszystko. Gdybym wypowiedział jedno słowo, zorientowałbym się wcześniej, zanim szykowałem się go zabić. Serce zaczęło zwalniać. Adrenalina opadała.

Znowu zacząłem słyszeć kazanie. Ksiądz mówił, że małpy gdy widzą siebie w zwierciadle zaczynają się przed sobą popisywać. Dokazywać, wygrażać, a czasem nawet zdarza im się zaatakować. Skubany. Rozglądam się naokoło. Młodzi ludzie, uśmiechnięci. Rozluźnieni. Co ja tu, kurwa, robię? Czy to w porządku, że też odczuwam spokój?

Dodaj komentarz