Apologeta fatalizmu

Legenda głosi, że świątynia Buddy kiedyś znajdowała się na górze. Aby nauczyć ludzi, że siłowe rozwiązania nie są najlepsze oraz jak radzić sobie z problemami, wzdłuż wzniesienia postawiono wielki mur. Pątnicy zmuszeni byli obchodzić go naokoło mimo tablic informujących, że ogrodzenie należy zburzyć gołymi pięściami. Oczywiście niektórzy próbowali stosować się do zaleceń, szybko jednak rezygnowali, potulnie ustawiając się w kolejce. Gdy już ktoś okrążył przeszkodę, wdrapał się na szczyt, złożył odpowiednią ofiarę na rzecz świątyni, w nagrodę dostawał pozłacany posążek Buddy.

Stan ten utrzymywał się do czasu, aż na swą pielgrzymkę wyruszył Pin-Do, co po mandaryńsku oznacza Debila z Rakiem. Nasz bohater odruchowo zastosował się do zaleceń tabliczek o burzeniu muru gołymi rękoma. Reszta zgromadzonych skwitowała to pobłażliwymi uśmiechami. Już dawno ludzie zrezygnowali z tej praktyki, jako że wieść gminna rozniosła, w jakim celu przeszkoda została wzniesiona. Pin nic sobie z ich drwin nie robił. Z całych sił tłukł wielkimi jak bochny chleba łapami w starożytną ścianę. Mimo zniechęcenia i zmęczenia. W sposób mechaniczny. Po jakimś czasie całkowicie zapominając w jakim celu to czyni. Beznadzieja przerodziła się w rutynę. Ludzie również przywykli do jego widoku. Już się z Do nie śmieli. Stał się elementem folkloru. Po jakimś czasie kości jego nadgarstków stały się twarde jak stal, mięśnie wyrzeźbiły się niczym w marmurze. A nadgryziona zębem czasu konstrukcja pod wpływem nieustannych drgań osłabła jeszcze bardziej. Pojawiły się zarysowania, zaprawa pomału wykruszała się z cegieł. Pielgrzymi ze strachem odsunęli się od Pin-Do, a w ścianie z hukiem pojawił się szeroki na dwóch ludzi wyłom.

Powracający ze świątyni, zmęczeni tułaczką, spostrzegli co się stało. Nie chcąc ponownie obchodzić muru naokoło, spytali się naszego bohatera, czy pozwoli im przejść przez jego dziurę. – Tak, ale w zamian oddajcie mi swoje pozłacane figurki Buddy – odpowiedział.

Pojawił się nowy zwyczaj. Pielgrzymi docierali do świątyni, a schodząc wymieniali posążki na możliwość przejścia przez wyłom. Po jakimś czasie za namową szwagra Pin zaczął sprzedawać zdobyczne dewocjonalia w kiosku, który otworzył pod murem. Ludzie zaniechali drogi na szczyt, bo mogli tanio kupić to, po co przybyli. Świątyni groziła plajta, ale i w kiosku naszego bohatera zaczął kończyć się towar. Wtedy mnisi zeszli na dół, naradzić się co dalej. Uzgodnili z rodziną Do, że aby zaradzić impasowi, przeniosą świątynię na miejsce wyłomu w murze. Po latach nowe miejsce kultu zostało otoczone nowym murem.

Legenda ta została niemal całkiem zapomniana, bo wnioski z niej płynące nie chciały się zmieścić na wróżbie z ciasteczek.

W czasach mojej edukacji i późniejszych latach nie widziałem najmniejszego sensu, po jaką cholerę ja się w ogóle mam starać. Byłem skrajnym pesymistą. Upadek komuny, dziki liberalizm, powszechna bieda. Tak wyglądała rzeczywistość. Po osiedlach błąkały się stada bezpańskich psów, rury kanalizacyjne naprawiało się taśmą klejącą, a jak ktoś się dorobił, to przez koneksje a stanowisko miał trzymać przez następne trzydzieści lat. Ciężko było brać na poważne nauczycielki, mówiące, że przykładając się do nauki jakkolwiek wpływa się na swoją przyszłość. Z czasem pesymizm przerodził się w fatalizm i to właśnie fatalizm wyleczył mnie z pesymizmu. Zacząłem dostrzegać pewne rysy. Skoro świat był urządzony tak beznadziejnie, nie było możliwości, żeby ta beznadzieja była szczelna. Można się było prześlizgnąć. Poszukać sobie miejsca. Na jakiś czas. Nic na stałe, żeby człowieka nie dopadło zasraństwo. Od punktu A do B. Z potępieńczym śmiechem. Byle nie dać się złapać flejtuchom o nazistowskich skłonnościach z korporacji.

Chcą zamknąć świat w tabelkach od exela, żeby łatwiej było nim zarządzać. Jak w jakiś obozach. Jak coś się nie podoba, to nawet ci psychologa zasponsorują. Na koszt podatnika. Abyś poszukał sobie problemu w sobie. Do wyboru do koloru. Bo urodziłeś się trzeci, bo cię mama nie przytulała. Byleś tylko nie zauważył, że siedzisz w tej kolumnie i tym wierszu arkusza Pana Premiera, w jaką cię władował, bo tak mu łatwiej policzyć. I łajzom się udaje, tylko dlatego, że ludzie to lubią. Ale jak się im zasieje trochę entropii, to cały system wariuje. Ważne by pozostawać w ruchu. Odnosić wewnętrzny fatalizm do tego pokurwionego systemu. Dostrzec, że domknięcie tego bajzlu nie może się nikomu udać. Jakkolwiek by świata nie urządzali. To leży w samej intencji wykreowania zepsutej rzeczywistości. Rodzą się nieskończone możliwości, zwłaszcza jeśli ktoś jest złośliwy z natury.

Don Prometeusz

Dawno, dawno temu…

… zdarzyło się, że Renesans wraz ze swoimi oświeconymi spadkobiercami odnalazł Prometeusza. Przez całe Średniowiecze wisiał przykuty do skał Kaukazu. Bez nadziei ratunku. Wszystko zmieniło się po ponownym odkryciu perspektywy. Wiedza ta, pozwoliła uczonym dokładnie namierzyć miejsce kaźni na podstawie obrazów.

Jeniec był krańcowo wyczerpany. Jego oczy wypaliło słońce, a rana wątroby nie pozwalała w pierwszej fazie rekonwalescencji na przyjmowanie posiłków stałych. Jeszcze kilka tygodni i nieszczęśnik niechybnie by umarł.

Po przebytej hospitalizacji do mieszkania Prometeusza udała się delegacja złożona z autorytetów, pragnąca podziękować mu za dar oświecenia. Celem nadrzędnym tej wizyty było jednak zlecenie bohaterowi nowej misji, być może jeszcze wznioślejszej niż poprzednia. Każdy z delegatów zabrał ze sobą podarunek dla gospodarza.

Leonardo Da Vinci przekazał herosowi mechaniczne, własnoręcznie zaprojektowane i wykonane oczy. Przygotowanie tego cudu techniki zajęło mu wiele lat pracy, efekt był jednak olśniewający. Poza zwykłym widzeniem, można się było przełączyć na tryb noktowizyjny, podczerwieni i ultra HD. Galileusz opracował szczegółowe mapy świata, układu planet i ich topografii. Nietzsche przyniósł Prometeuszowi sens dalszej egzystencji. W imię Humanizmu, nieskończonej miłości do ludzi i zachwytu nad człowieczeństwem jako takim, trzeba było to zrobić. Zabójstwo Boga, do tej pory proklamowane jako idea, po odnalezieniu Prometeusza, wreszcie miało szansę wejść w fazę realizacji. Tak, aby ostatecznie wyzwolić ludzkość spod jakiejkolwiek władzy, nadać jej status ostatecznego drogowskazu moralnego. Nie tylko jeść z drzewa poznania dobra i zła, ale sadzić kolejne, identyczne rośliny. Tak, by owoców starczyło dla wszystkich. Aby urzeczywistnić tę wizję, trzeba było zabić Boga. Już nie wielu, mylących się i niedoskonałych, jacy zamieszkiwali Ziemię za czasów starożytnych, lecz Jedną i Doskonałą Istotę z religii Chrześcijańskiej.

I tylko Cervantes zamiast daru godnego najwspanialszego z bohaterów, przyprowadził ze sobą, jako przyszłego towarzysza przygód Prometeusza, prostaka – Sancho Pansę.

Pierwotny plan był inny. W skład delegacji miał należeć Dante Alligieri, a na przewodnika i powiernika bohatera wybrano Wergiliusza, jednak artysta z Florencji kategorycznie odmówił. Wyśmiał resztę uczonych i wygonił za drzwi. Nazwał maniakami podążającymi za złudzeniem. Pyszałkami. Groził piekłem i milicją. Cóż było robić, trzeba było naprędce skołować zastępstwo i tak padło na biednego Cervantesa.

Niepowodzenie to bardzo pokrzyżowało plany. Nie można było już zwyczajnie wysłać Prometeusza drogą, jaką przed laty podążył Dante przez Piekło, Czyściec, aż do samych bram Raju. Pojawił się problem z dostosowaniem map Galileusza z opisem Boskiej Komedii, ze względu na różne spojrzenie na geografię. Jedyne co pozostało, to pokładać nadzieję, iż taki heros jak Prometeusz jakoś sobie poradzi. Posadzono go na koniu, z głową pełną wzniosłych idei i marzeń. A za nim na starym osiołku poczłapał dzielny, choć nie tak dostojny Sancho Pansa.

Ciąg dalszy być może nastąpi.